Jednodniowy odpoczynek w Bam. Zakupy i przygotowania do przeprawy do Quetty.
Czeka mnie pól dnia drogi do przejścia granicznego. Potem w autobus i jakieś 16 godzin do Quetty.
Po nocy czas na prysznic i wezwanie policji, samemu nie można jechać na dworzec. Po chwili jest moja darmowa taksówka. Oczywiście na migi tłumaczę, że tak sobie podróżuję. Zupełnie niezrozumiały dla nich pomysł, żeby jechać gdzieś bez wyraźnego powodu.
Zatrzymujemy się przy dworcu i tu policja łapie dla mnie autobus. Po spisaniu numerów rejestracyjnych, danych kierowcy itp. wyruszamy do Zachedanu. Po drodze mija nas kilka pickup-ów policyjnych zaglądając i zatrzymując czasem autobus, aby się upewnić czy nie zgubiłem się po drodze. Po 4 godzinach dojeżdżamy na miejsce, a właściwie na dworcu jak tylko wysiadłem to przerażona obsługa autobusu ledwo pozwoliła mi pójść do toalety. Po opróżnieniu autobusu z pasażerów podwieźli mnie na posterunek policji i z ulgą oddali. Nie chcieli nawet żadnych pieniędzy za przejazd. No to miodzio.
Na komisariacie czekałem jakąś godzinkę, bo to ponadstandardowa sytuacja i trzeba było opracować specjalny plan. Na czas oczekiwania trafiłem do komendanta na dywanik. Tu dostałem herbatkę i po krótkiej konwersacji urodził się plan.
Ponieważ nie mogli oddelegować samochodu bezpośrednio bylem zabierany do granicy okręgu, a tam już czekało kolejne auto. Oczywiście przy każdym przekazaniu należało sporządzić notatki służbowe, podpisać wzajemnie, obejrzeć mój paszport, itp. I tak aż do granic miasta. Tu wsadzili mnie do taksówki i po sprawdzeniu wszystkich danych taksówkarza w końcu ruszyłem do przejścia granicznego. Po drodze kolejne posterunki sprawdzały czy jeszcze jestem w taksówce, a taksówkarz poczuł się tak ważny, że wiezie VIPa i że poszczają nas na bramkach bez czekania, że postanowił sprawdzić jak szybko jeździ jego auto. Całkiem szybko, jakieś 140.
Potem granica, irańska kontrola paszportu, pożegnalny stempel i już jestem po pakistańskiej stronie.
Tu pierwszy szok. Nie ma urzędu, ani niczego podobnego, jedynie lepiankowa chatka.
No cóż, idę, po wypełnieniu dokumentów i pamiątkowym zdjęciu webcamem udaje się do Tafty.
Po drodze zawracają mnie celnicy, okazało się, że minąłem ich budkę. No cóż to nie było trudne. Przypominała lepiankowy kurnik na uboczu.
Kolejna pieczątka i wskazują mi drogę do miasta (wsi raczej).
Taftan jest nazywany piekłem na ziemi. I słusznie, nie ma tu nic oprócz mieszaniny przemytników, przestępców itp. Osobliwe. W każdym razie mój spacer po mieście kończy się krótkim spięciem z Afgańskim kurduplem, który chciał obejrzeć mój paszport, no i nie był miły. Za nim jego kilku kolegów a dookoła tłumek ludzi.
Sytuacja robiła się nerwowa, ale nie ustąpiłem. I dobrze. Afganiec odpuścił.
Ludzie się rozeszli i nawet przyjechała policja, jakieś 5 minut po zdarzeniu.
W każdym razie Afgańczycy nie przepadają za Polakami i wcale się im nie dziwię. Sam nie wiem co my robimy na tej wojnie.
Znajduję wreszcie autobus, który odjeżdża za godzinę. Kupuję bilet i idę wymienić pieniądze. Na szczęście udaje mi się dostać dobry kurs.
Ruszamy.
Autobusy w Pakistanie mają szczególny charakter.
Wyobraźcie sobie, że jak już gdzieś tam autobus nie nadaje się do użytku, to trafia gdzie indziej, potem jeszcze gdzieś i gdzieś, a na koniec do Pakistanu. Tu instaluje się mu nowe, wyższe i utwardzone zawieszenie (żeby się nie wywalił po podwyższeniu) oraz mnóstwo trąb, chorałów gregoriańskich i innych dóbr prosto z Chin, w tym też mnóstwo diod i innych migoczących światełek. Do tego jeszcze tradycyjne zdobienia i frędzelki.
Nic to. Pakuje się do autobusu. Bagaż ze sobą, bo luki i dach zawalone są paliwem szmuglowanym z Iranu. Niektóre przeciekają, więc zapaszek jest miły. Dobrze, że to ropa, bo napis NO SMOKING odnosi się zapewne do zakazu noszenia pewnego eleganckiego uniformu.
W każdym razie nie jest tak strasznie, choć trochę wieje przez dziury w podłodze.
Za to można wygodnie skonfigurować miejsce, ponieważ żaden element nie jest przykręcony, więc można przesuwać, obracać i dowolnie układać elementy siedzenia tworząc najwygodniejszą pozycję. Zajmuje mi to trochę czasu, przerywniki stanowią pytania współtowarzyszy męki dotyczące mojej osoby. Jeden nawet duka po angielskiemu trochę, wiec wszystko tłumaczy.
Choć ciekaw jestem co dokładnie, bo moje zwykle krótkie odpowiedzi zajmują w przekładzie już całkiem sporo czasu.
No w każdym razie podziwiam widoki i wreszcie usypiam.
Co chwila budzą nas kolejne posterunki i sprawdzanie dokumentów.
W końcu przyjmuje technikę na śpiocha i nie daje się budzić policjantom. Zwykle odpuszczają.
Nad ranem po tym jak już zamarzłem dojeżdżamy do Quetty. Dworzec wygląda jak skrzyżowanie lepianki z bazą przemytniczą, rozmieszczone na dużym terenie za pomocą jakiegoś wybuchu.
Na szczęście wsiadam w bus i jadę już do miasta. Tu przynajmniej jest jakaś namiastka cywilizacji. Powoli odtajam i uspokajam się.
Welcome to Pakistan.