Zaczęło się od tego, że zupełnie zgubiłem drogę. Stojąc na kolejnym bezimiennym skrzyżowaniu próbowałem dostać się w kierunku Starego Miasta. Całkiem przypadkiem trafiłem na imprezę, a właściwie to przyjęcie z okazji urodzin dziecka. Oczywiście zostałem zaproszony do wzięcia udziału. Okazało się, że przyjęcie urodzinowe to całkiem spore garden party z pełną kuchnią, stolikami, atrakcjami dla dzieci, wszystko przewidziane dla jakichś 500 osób, tyle że osób to było ze 150. No ale trzeba pokazać, że stać człowieka, bo jak się dowiedziałem szczęśliwi rodzice prowadza poważny interes.
Oczywiście stałem się lokalną atrakcją i po złożeniu życzeń szczęśliwej mamie i długim komplementowaniu urody potomka musiałem zaliczyć sesję zdjęciową. Kolejni goście przychodzili się przywitać i zrobić sobie zdjęcie z białasem. Dziwne to bardzo, tym bardziej że w Indiach białasów jest całe mnóstwo i normalnie nie stanowią żadnej atrakcji.
Oprowadzany przez kolejne osoby musiałem spróbować wszystkich dań i oczywiście pochwalić. taka grzeczność lokalna. Z pełnym brzuchem i trafiłem na koniec do hotelu.
Kolejny dzień to zwiedzanie, Jaipu ma do zaoferowania znacznie więcej niż Delhi, Agra i Varanasi razem wzięte. Zachwycające świątynie i pałace, magiczne miejsca, wieczorem oczywiście zainspirowany doświadczeniami poprzedniego wieczoru udałem się na imprezową ulicę. Niestety nie znalazłem żadnej "czynnej" imprezy. Złapałem rikszę i po zwyczajowych negocjacjach ruszyłem do hotelu. Po kilku minutach na kolejnym rogu głośna muzyka, balony i tłumek przed bramą. Tym razem wesele. Oczywiście, że dałem się zaprosić. A co, nigdy nie bylem na hinduskim weselu.
Wystrój przypominał poprzednią imprezę. Takie garden party z tą różnicą, że na scenie stała para młoda sztywna jak kije i pozowała do zdjęć cały wieczór. Żadnych tańców, zabaw, nic, tylko jedzenie i zdjęcia z młodą parą. Rozczarowany po godzinie udałem się na spoczynek do hotelu.